airJean-Benoît Dunckel i Nicolas Godin zainspirowani muzyką takich elektronicznych gigantów jak np. Aphex Twin, założyli wspólny projekt o nazwie Air, zaczęli grać tak naprawdę bliżej niesprecyzowany rodzaj muzyki (ale określany najczęściej ambient popem), zadebiutowali genialnym wprost „Moon Safari” i osiągnęli ogromną popularność. Bo jeśli ktoś nie zna Air z ich wcześniejszych albumów, to z pewnością słyszał ścieżkę dźwiękową do „Virgin Suicide”, którą ten właśnie duet nagrał, a kiedy powiem, że „Playground love” to ich kawałek – powinniście być w domu. Po rocznej przerwie panowie prezentują nam niezwykle udany krążek zawierający stosunkowo niewiele, bo tylko trochę ponad 40 minut elektroniki… ale za to jakiej!

Po pierwszym przesłuchaniu albumu odetchnęłam z ulgą, nie usłyszawszy żadnego utworku z recytacją, bo takie zdarzało się Jeanowi i Nicolasowi w karierze popełnić, a ja niespecjalnie lubię tę formę ekspresji wokalnej nałożonej na pejzażowe i przestrzenne dźwięki (kojarzy mi się wtedy z muzyką relaksacyjną dodawaną na płytkach do kobiecych pisemek). Zaznajomiłam się za to ze spokojnymi, ilustracyjnymi kawałkami z towarzyszeniem najróżniejszych wokali – zarówno niczym niezakłóconego damskiego jak i przepuszczanego przez filtry tudzież, nawet (i to moje ulubione momenty płyty) – długie, nostalgiczne brzmienie chórków, czy raczej powielonego kilkanaście razy głosu. Jest czego słuchać, bo panie Lisa Papineau i Jessica Banks obdarzone zostały przez naturę naprawdę ładnymi głosami. Melodie niebanalne, ale przyjemne i po pewnym czasie wpadające w ucho. Do tego gdzieniegdzie miły beat – szczególną uwagę pragnę zwrócić ku utworowi pierwszemu, gdzie śpiewaniu towarzyszy całkiem udany pochód fortepianu Michela Colombiera wymieniającego się z klaskanym rytmem. Jak dla mnie rewelacyjny start krążka. Nie można też nie wspomnieć o Maliku Mezzadri, który udziela się tu w grze na flecie choć obecność tego instrumentu zaznaczona jest na krążku bardzo delikatnie.

Umiejętne rozłożenie brzmień elektronicznych w połączeniu z grą na tzw. żywych instrumentów to niewątpliwy atut na „Talkie Walkie”. Gitara klasyczna, flet, cymbały, keyboard, wokale, wszystko to sprawia, że album jest zróżnicowany, najogólniej rzecz ujmując – ciekawy. Każde kolejne przesłuchanie to jakieś nowe odkrycie. Mimo wszystko jednak nie dostałam ataku serca z zachwytu nad tym krążkiem. Może za jakiś czas, kiedy w świecie muzycznym pojawi się coś nowego, do czego będzie można tę płytę porównać, stwierdże, że Air wydając „Talkie Walkie” w 2004 roku zawrócili bieg historii, popełnili wręcz genialny czyn. Na razie ograniczę się do stwierdzenia, że jest to bardzo dobre wydawnictwo.

Kaśka Paluch

I like The New Law, because when I’m listening to their music, I feel like a teenager who penetrate trip-hop quaggy soil of trip-hop music for the first time. I clearly remember that excitation – new, dirty sounds, digged from ground. Now it’s hard to feel that way, because that music isn’t „new” anymore and contemporary artists rarely can do such a great things. But, actually, The New Law are refreshing this area.

If „The New Law” album was dark and heavy, „High Noon” is exactly from hell. Two producers from Seattle sinked 60 tones weight bass and quartzitic beat. When I’m listening it, I’ve got associations with Flying Lotus and Fanu. As a matter of fact – The New Law introduced Fanu to production and the effect is amazing hip-hoppy-breaky-dubsteppy „Showdown”, which makes „High Noon” really special.

New productions from The New Law are waking and evolving slowly. Tracks are very atmospheric and picturesque like a soundtrack. And because of their neurotic climate – should be the soundtrack for David Lynch’s movies. But when THE bass is showing on the horizon, walls of the building – and of the next to our building – are shaking.

If you like trip-hop, dub, dubstep, truntabilism and break, if you’ve got enlightenment with Fanu’s, Krush and Flying Lotus music, and – at long last – if you liked debut from The New Law, you really should know the second album. It’s goddamn masterpiece.

Kaśka PaluchJean-Benoît Dunckel i Nicolas Godin zainspirowani muzyką takich elektronicznych gigantów jak np. Aphex Twin, założyli wspólny projekt o nazwie Air, zaczęli grać tak naprawdę bliżej niesprecyzowany rodzaj muzyki (ale określany najczęściej ambient popem), zadebiutowali genialnym wprost „Moon Safari” i osiągnęli ogromną popularność. Bo jeśli ktoś nie zna Air z ich wcześniejszych albumów, to z pewnością słyszał ścieżkę dźwiękową do „Virgin Suicide”, którą ten właśnie duet nagrał, a kiedy powiem, że „Playground love” to ich kawałek – powinniście być w domu. Po rocznej przerwie panowie prezentują nam niezwykle udany krążek zawierający stosunkowo niewiele, bo tylko trochę ponad 40 minut elektroniki… ale za to jakiej!

Po pierwszym przesłuchaniu albumu odetchnęłam z ulgą, nie usłyszawszy żadnego utworku z recytacją, bo takie zdarzało się Jeanowi i Nicolasowi w karierze popełnić, a ja niespecjalnie lubię tę formę ekspresji wokalnej nałożonej na pejzażowe i przestrzenne dźwięki (kojarzy mi się wtedy z muzyką relaksacyjną dodawaną na płytkach do kobiecych pisemek). Zaznajomiłam się za to ze spokojnymi, ilustracyjnymi kawałkami z towarzyszeniem najróżniejszych wokali – zarówno niczym niezakłóconego damskiego jak i przepuszczanego przez filtry tudzież, nawet (i to moje ulubione momenty płyty) – długie, nostalgiczne brzmienie chórków, czy raczej powielonego kilkanaście razy głosu. Jest czego słuchać, bo panie Lisa Papineau i Jessica Banks obdarzone zostały przez naturę naprawdę ładnymi głosami. Melodie niebanalne, ale przyjemne i po pewnym czasie wpadające w ucho. Do tego gdzieniegdzie miły beat – szczególną uwagę pragnę zwrócić ku utworowi pierwszemu, gdzie śpiewaniu towarzyszy całkiem udany pochód fortepianu Michela Colombiera wymieniającego się z klaskanym rytmem. Jak dla mnie rewelacyjny start krążka. Nie można też nie wspomnieć o Maliku Mezzadri, który udziela się tu w grze na flecie choć obecność tego instrumentu zaznaczona jest na krążku bardzo delikatnie.

Umiejętne rozłożenie brzmień elektronicznych w połączeniu z grą na tzw. żywych instrumentów to niewątpliwy atut na „Talkie Walkie”. Gitara klasyczna, flet, cymbały, keyboard, wokale, wszystko to sprawia, że album jest zróżnicowany, najogólniej rzecz ujmując – ciekawy. Każde kolejne przesłuchanie to jakieś nowe odkrycie. Mimo wszystko jednak nie dostałam ataku serca z zachwytu nad tym krążkiem. Może za jakiś czas, kiedy w świecie muzycznym pojawi się coś nowego, do czego będzie można tę płytę porównać, stwierdże, że Air wydając „Talkie Walkie” w 2004 roku zawrócili bieg historii, popełnili wręcz genialny czyn. Na razie ograniczę się do stwierdzenia, że jest to bardzo dobre wydawnictwo.