Zgadnij co gramy
Jeśli mam być szczera, muszę powiedzieć, iż wydawnicze zapowiedzi płyty Husky, jako zmysłowej, wręcz erotycznej, a przede wszystkim eklektycznej, nie robiły na mnie szczególnego wrażenia. Umówmy się – tylko nieliczni z dzisiejszych artystów nie starają się o eklektyzm w swojej muzyce (i kiepsko zazwyczaj na tym wychodzą), a wspomniana zmysłowość też nie jest żadnym novum w artyzmie w ogóle.
Jednak na oba, z wyżej wymienionych elementów, nie da się przy słuchaniu „Zgadnij” nie zwrócić uwagi. Rzeczywiście, jeśli przy debiucie wrocławskiego zespołu („Czy słyszysz?”) można było mówić o rasowym polskim trip-hopie, tak w przypadku drugiego krążka Husky klasyfikacja gatunkowa nie jest już tak prosta. A problem zaczyna się przy samym starcie, czyli utworze „Iskrzy, iskrzy”, który znamy już od dawna (choćby z „Leniwych…” Noviki). Kawałek wymyka się spod kontroli jakichkolwiek szufladek, ale nie przeszkadza mu to siać pogromu, w absolutnie pozytywnym odbiciu tego stwierdzenia. Energia z tego mocnego wejścia jest za chwilę rozładowywana albo – precyzyjnie rzecz ujmując – jej punkt ciężkości przenosi się w zupełnie inne rejony: zmysłowe. Do głosu dochodzi przytoczony erotyzm, którym utwory ociekają od warstwy lirycznej, po ostatni sampel. Patrisię z akrobatyki wokalistycznej znamy nie od dziś, jest jedną z paru polskich wokalistek które samą barwą swojego głosu potrafią przekazać tak wiele uczuć i wrażeń. A zostaje jeszcze tekst. Wystarczy tytułowy utwór „Zgadnij”, którego tekst nie pozostawia wątpliwości, że zostajemy wciągani w metaforyczne zagadki, niedopowiedzenia i ogrom dwuznaczności („zgadnij / co ja w tajemnicy / uda rozchylone / nikt nie wie, że ja / co noc ja / księżyc – może?”).
Husky chwaleni byli zawsze za konsekwentne używanie w swoich utworach jezyka polskiego (który w moim mniemaniu pasuje do trip-hopowej/elektronicznej muzyki o wiele lepiej, niż angielski) i tak też jest na „Zgadnij” – przynajmniej w większej części, bo bez anglojęzycznych utworów się nie obyło. Według mnie – niepotrzebnie. Angielski w żaden sposób nie pomaga tym utworom tak, jak innympomaga język polski.
Na koniec zostaje też warstwa stricte muzyczna – poza sporadycznymi przypadkami (vide kontrabas w czterech utworach i konga kubańskich w jednym) jest absolutnie syntetyczna i elektroniczna. Tak naprawdę to na tej płaszczyźnie decyduje się charakter utworu – a ten, jak wspomniałam wcześniej, ciężko jednoznacznie określić. Jest tu na pewno coś z korzeni zespołu, czyli trip-hopu. Sporo tu też IDMu i eksperymentów brzmieniowych. Powiedziałabym, że nie jest to nic nowego w świetle ostatnich wydawnictw z tego nurtu muzyki. Tak się złożyło, że na niewielkiej przestrzeni czasowej w Polsce wydano przynajmniej trzy elektroniczne albumy, które zwróciły na siebie ponadprzeciętną uwagę – Husky trafili do mnie jako ostatni i dlatego gdzieś się w moich wrażeniach gubi poczucie wyjątkowości tudzież przełomowości, brakuje mi też czystego entuzjazmu z wydania polskiego trip-hopu/idm’u/czegokolwiek w moim guście – którego tak mało przecież. Co nie zmienia faktu, że Husky wykonali kawałek porządnej muzyki i na dobrą sprawę nie ma tu poważniejszych potknięć, które byłyby przyczynkiem do wyładowania mojej osobistej frustracji na zespole. Tylko jakoś za mało jest punktów przyczepnych w rodzaju „Iskrzy, iskrzy”, które zapadałyby w pamięć, podnosiły ciśnienie krwi, przyspieszały tętno. Jest więc równo, poprawnie, ale nie wybitnie. Szkolna mocna czwórka.
Kaśka Paluch