Jak islandzki gejzer
Jadąc na katowicki koncert Múm zastanawiałam się: „co tym razem wymyślą?”. Jak zabrzmią w nowym składzie, bez Kristin Anny, ale za to z nowym materiałem? I założę się, że nie tylko mnie, ale wszystkich tych, którzy widzieli już wcześniej występy Islandczyków, nurtowało to pytanie.
Wspominając poznański koncert z 2004 r., czekałam, co zdarzy się tym razem. Na początek mały poślizg i support w postaci zespołu Borko. Na scenie pojawili się napakowani testosteronem mężczyźni w koszulkach bez rękawów i nędznych tenisówkach, w tym dwóch członków Múm (Örvar i Eiríkur) i zagrali dość dziwną porcję muzyki z jeszcze dziwniejszymi tekstami (np. „Shoo ba ba”), zajadając się jednocześnie lodami. Potem znów długa chwila czekania, w czasie której udało mi się wręczyć Gunnarowi i Eiríkurowi kilka zdjęć z poznańskiego koncertu (w zamian za co Eiríkur sfotografował mnie w czasie koncertu) i wreszcie około 22:00 na scenie pojawiła się, witana burzą oklasków, gwiazda wieczoru – Múm.
Na początek zagrali wraz z Borko, ledwo mieszcząc się na tak małej scenie. Ale nieważne, ile tak naprawdę osób znajduje się na scenie, zawsze się coś dzieje. Potem niespodzianka: „Oh, How The Boat Drifts”, którą poznałam dopiero po chwili, bo nowa aranżacja zupełnie ją odmieniła. Niesamowity sceniczny demon siedzi w tych Islandczykach. Bo Múm na koncertach nigdy nie brzmi jak na płytach. Jest energiczny, szalony i pełen optymizmu. Dla optymizmu zasłużyły się zwłaszcza pałeczki Samuliego, który perkusją potrafił ożywić każdy kawałek. Wesoło rozbrzmiewała też trąbka. Dzięki nim występ kipiał energią niczym islandzki gejzer. Smaku jak zawsze dodawały duże i małe, ale jakże istotne instrumenty: flety, harmonijki, organki i miniaturowe gitarki, skrzypce i wiolonczela.
Nowe wokalistki, Hildur i mr. Silla, w dość ciekawy sposób przeżywały muzykę. Pierwsza śpiewając przymykała oczy lub skocznie pląsała po scenie, a jej taniec czasem przypominał celtyckie podrygiwania. Silla natomiast stała boso i w czasie melancholijnych fragmentów tuliła do twarzy splecione dłonie i kołysała sie z błogim uśmiechem na ustach.
W czasie dość krótkiego koncertu zagrali chyba wszystkie piosenki z nowej płyty z kilkoma niespodziankami: aranżacji „I was made for lovin’ you babe” zespołu Kiss oraz własnych starszych kawałków: „Kostrzyna” i „The ghost you draw on my back” na bis. Owszem, mogli dać dłuższy występ i zagrać choćby tak wyczekiwane przeze mnie „Green grass of tunnel”, ale skoro nową płytą zamknęli za sobą pewien rozdział twórczości, to widocznie nie było potrzeby powrotów. Nawet tak krótki koncert podobał się publiczności, która stała, wpatrując się w scenę, uśmiechnięta i zauroczona. Miejmy nadzieje, Múm zagości u nas kolejny raz.
Ci, którzy widzieli koncert w poprzednim składzie, pewnie zastanawiali się, wychodząc z klubu, który koncert był lepszy. Nie da się ich porównać. Były różne, żaden lepszy, żaden gorszy. A po obu na ustach zostawał uśmiech. I może niektórzy – jak ja – wracając samochodem do domu włączyli „Go go smear the poison ivy”, aby owinąć się trującym bluszczem i móc dalej rozkoszować się muzyką Múm.
tekst i foto: Monika Pyszczek